Artykuł ten przeleżał w szufladzie dokładnie 16 lat.
Nikomu wcześniej o nim nie mówiłem.
Właśnie 16 lat temu znajomy obiecał skontaktować mnie z dziennikarzem z Radomska by te moje wspomnienia ujrzały światło dzienne.
Niestety znajomy zawiódł i nic z tego nie wyszło.
Dla młodych biegaczy to dowód jak z małego miasta z blokowego życia można przy odrobinie biegowego samozaparcia i szczęścia przeżyć taką przygodę.
A dodam jeszcze że bieganie pozwoliło mi zaliczyć maratony w Nowym Jorku, Chicago, Bostonie, Pekinie, Rio de Janeiro, Londynie, Moskwie, Paryżu, Sztokholmie, Berlinie (11 razy), Wiedniu, Luxemburgu, Pradze, Bukareszcie, Wilnie, Budapeszcie, Rzymie, Kopenhadze, Florencji
Powrót „Syna marnotrawnego” do swoich korzeni tj. do miasta Radomska.
miejscowości położonej w Alpach przyjeżdża ponad 3 tys. biegaczy z całego świata.
Zaproszenia w imieniu organizatorów przysyła nam mieszkająca tam od lat Polonia Polska.
Zaproszenie przyjąłem i 11.06.2003 roku wraz z 28 innymi zawodnikami z Polski
stawiłem się na zbiórce w Ostrowie Wkpl. skąd wyruszamy na Alpejską przygodę.
Docieramy do Biel i jak co roku na początek otrzymujemy darmowe bilety na wszystkie środki lokomocji mapki z tanimi sklepami oraz bloczki na posiłki serwowane w schronie pod boiskiem szkolnym zajmowanym przez Obronę Cywilną Szwajcarii.
Prawie 30 lat temu „za chlebem” wyjechałem z Radomska do Bełchatowa.
Podjąłem pracę w Elektrowni. Dwa razy w Szwajcarii biegałem w koszulce z logo firmy VOITH – Polska, a raz z logo Elektrowni.
Za każdym razem firmy te wspierały mnie finansowo.
Tym razem samo finansując wyjazd i nie będąc nikomu zobowiązany postanowiłem zaprezentować tym razem w tym morderczym biegu po Alpach moje kiedyś rodzinne miasto Radomsko.
Przed wyjazdem na własny koszt przygotowałem koszulki i akcesoria (patrz zdjęcia),
informujące skąd przybywam i kogo reprezentuję.
Ale przejdźmy do samego biegu. Otrzymuję nr startowy 1654 i latarkę.
Start trochę pechowo wyznaczono trzynastego czerwca godz. 22:00 z piątku na sobotę.
Przed strzałem startera organizatorzy pozdrawiają w języku polskim naszą ekipę zapraszając ponownie za rok. Zaczyna się odliczanie 10,9,8,7…i ruszamy.
Termin tego Super Maratonu zbiega się w czasie z jakimś Świętem Narodowym Szwajcarii
Więc na trasie dużo kibiców krzyczą hop..hop…alle…alle. .potrząsają dzwonkami.
Wzdłuż trasy ustawione stoły z piciem i potrawami, namioty, zespoły muzyczne w strojach ludowych.
Biegnący obok mnie Holender i kilku Niemców co jakiś czas głaszczą w biegu dzieci po głowach. Ja nie bo w jednej ręce trzymam latarkę, która będzie mi potrzebna gdy po pięćdziesiątym kilometrze wbiegniemy w lasy, a w drugiej picie.
Niektórzy mają do dyspozycji obsługę rowerową, która podąża za nimi a za którą trzeba było przy zapisach zapłacić 30 CHF. Ja nie wykupiłem serwisu bo wszystkie koszty ponosiłem sam a w planach miałem maraton w Nowym Jorku więc trzeba było liczyć się z groszem.
Pamiętam że pewnym jeden z rowerzystów obsługujący Francuza pozwolił mi z koszyka wziąć sobie batona energetycznego. Zobaczył to Czech i daje mi znaki bym dla niego wziął też. Myślę sobie nie mogę być pazerny i podzieliliśmy się moim po połowie.
Ci co zejdą z trasy wcześniej dostają medale z wygrawerowanym jednym z tych odcinków.
Dodatkowo są też kontrole lotne wyrywkowe, ale nikt nie wie na którym kilometrze będą.
To skutecznie odstrasza tych co chcieliby ewentualnie sobie coś skrócić.
Biegnę jako 53 latek. Za mną ponad 2000 biegaczy. Jest nieźle. Równe tempo starają się dyktować na zmianę wspomniany Czech, wysoki Niemiec Ditmar i mający tyle samo lat co ja (sprawdziłem w wynikach) Francuz. Na punktach kontrolnych przybijają nam na nr startowych pieczątki. Te stemple to następny dowód, że zawodnik nie skrócił trasy.
Może stanął za swoją potrzebą? Na szczęście księżyc przebija się przez wysokie konary drzew. Doganiam Portugalczyka. Ma dwie latarki. Jedną na pasku na głowie drugą na biodrach. Stawiam równo stopy tam gdzie on. Przeprowadza mnie przez ten trudny odcinek. Jednak przed końcem grobli spowolniła nas dwójka z Brazylii biegnąca w mundurach wojskowych.
Do dzieła przystępują masażyści. Znów ładowanie akumulatorów. Najlepiej podchodzi mi gorący bulion. Wolontariusz pisze mi na kartce. Jesteś na razie 159. Zachęca niedługo finisz pospiesz się. Posilając się truchtam dookoła stołów. Od doświadczonych maratończyków wiem, że teraz to już nie mogę się zatrzymać nawet na moment bo ciężko będzie zmusić mięśnie do ponownego wysiłku.
Czas posłuchać wolontariusza. Komu w drogę temu czas. Niemiec Dietmar na mnie nie poczekał.
Już nie ma grup biegnących. Wszyscy biegną pojedynczo. Każdy chce być sam.
Ósma godzina biegu. W dole widać miasto. Nawet halę przy której jest meta.
Kibice ustawieni wzdłuż trasy dziwią się co ja szukam w krzakach zachęcają do finiszu.
Pokazują ,że meta nie na stadionie tylko przy hali.
Dopiero gdy wracam na trasę i podnoszę tablicę nad głowę otrzymuję rzęsiste brawa.
Zaraz za mną przybiega Włoszka jedna z sióstr. Wręczam jej tablicę i proszę oficjalnego fotoreportera, aby uwiecznił to na zdjęciu. (patrz foto)
Patrzę na zegar. Biegłem 10 godzin trzy minuty i 40 sek.
Otrzymuję certyfikat, okolicznościową koszulkę i pamiątkowy medal.
Ostatecznie na 2242 startujących zająłem 170 miejsce/
Wręcz przeciwnie zarówno kolegom jak i Szwajcarskiej Polonii podobało się, że pamiętam o miejscu swego urodzenia, swoich korzeniach.
Wojciech Gruszczyński
Były piłkarz „Czarnych Radomsko”